Było ich pięciu. Odpowiedzialny Gary, słodki Mark, dowcipniś Robbie, szalony Howard i przystojny Jason. Nazywani byli piątką z Manchesteru, na wzór piątki z Liverpoolu. Istnieli niespełna 6 lat, nagrali 3 albumy, wylansowali kilka hitów.
Najpierw był czarno-biały, niskobudżetowy (jeśli w ogóle można tu mówić o budżecie) klip, potem stopniowo narastające zainteresowanie alternatywnych mediów, wreszcie wyróżnienie przez BBC w corocznym plebiscycie na muzyczne nadzieje nadchodzącego roku. Dalej poszło już z górki – kontrakt z Sony, klip jeden, drugi, trzeci, zmasowany medialny atak na każdego, kto się nawinie.
Pierwszy tydzień stycznia był szarobury. Zimne i ciemne poranki ostatecznie obwieściły koniec świątecznej atmosfery. A mnie któregoś takiego ranka zbudziła przepiękna melodia.
Nawet jeśli słucham muzyki podczas snu, ciekawe dźwięki zawsze są w stanie mnie obudzić. Tak też stało się w zeszłym tygodniu, gdy po kilku miesiącach trzymania w odtwarzaczu płyty Matthew Deara „Black city”, włączył się utwór zatytułowany „You put a smell on me”.
Dużo się przez ostatnie 4 lata zmieniło. Odeszłam od światka „electro” już jakiś czas temu, bo był dla mnie po prostu za mały. Nic ciekawego już się tam nie dzieje, wszyscy powielają jedynie schematy, brakuje świeżości, brakuje nowych twarzy. Czołówkę okupują od lat niezmiennie te same formacje, którym i tak wiedzie się coraz gorzej. Być może Stephan Groth jako pierwszy dostrzegł, że nastąpił koniec ery dark electro i że jemu samemu pomysły w tym gatunku muzycznym już się skończyły.
Czekałam na Lykke od przeszło dwóch lat. Myślałam, że może Opener, może Free Form… A tu nagle, ni stąd ni zowąd, gruchnęła wieść o 10tych urodzinach mBanku i koncercie Lykke, w dodatku w Łodzi. Nigdy bym się nie spodziewała, zwłaszcza, że od „Youth novels” minęło już trochę czasu, a do drugiego albumu również pozostało jeszcze kilka miesięcy. Nie mniej jednak Lykke wystąpiła.
To nie moje odkrycie. Po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę z komputera newmana. A gdy powiedział co to, wytrzeszczyłam ze zdziwienia oczy. Nowe OMD w odsłonie „pulsującej” brzmi dziwnie.
Zadałam jakiś czas temu na forum publicznym na wpół retoryczne pytanie, dlaczego w tym roku zachwycam się tylko muzyką z zeszłego. Otrzymałam odpowiedź: „jeśli nie zachwycił cię nowy Brendan Perry to już nic cię nie zachwyci”. Przerwóciłam oczami i stwierdziłam tylko, że to nie moja bajka.
Nadeszła jesień a wraz z nią, jak co roku w moim życiu, czas Bryana. Bo Bryana Ferry słucham głównie jesienią. Zawsze do pochmurnego nieba, chłodu i liści spadających z drzew, pasował mi najbardziej. W tym roku jesień z Bryanem jest tym smakowitsza, że pierwszy dandys muzyki art-glam-pop-rockowej wydał właśnie nową płytę.
Któregoś pięknego i jeszcze ciepłego dnia zjeżdżałam ruchomymi schodami… nie, schodziłam nieruchomym chodnikiem na peron 4 Dworca Centralnego. Dzień, jak codzień, wokół ludzie biegnący na oślep by tylko zdążyć na swój pociąg, oraz ich totalne przeciwieństwo – tacy, którzy nigdy nigdzie się nie spieszą. I ja, tamtego dnia należąca do …