Torben Wendt – cudowne dziecko dark wave’u. Albo electro-popu. Albo dark-electro-popu… Jak zwał, tak zwał, ewolucje w końcu są nieuniknione. W każdym razie zawsze o nim myślałam, jak o cudownym dziecku – takim małym geniuszu muzyki „dark”, odkrytym przez Adriana Hatesa z Diary of Dreams, który zawsze wyróżniał się na tle kolegów po fachu. Bo poza mrocznym wzrokiem, Torben nie wygląda mrocznie – ubiera się „po świecku”, nie maluje, do tego nosi lekki zarost a na czoło opadają mu loczki. Ale to spojrzenie… jest zabójcze! Mrok i szaleństwo. Do tego ewidentna charyzma. Ta mieszanka tanecznych ruchów, min i jednocześnie przeżywania każdego śpiewanego słowa jest niepowtarzalna. Dlatego lubię Torbena na scenie, chociaż Dioramy właściwie nie słucham. Słucham jej w sumie tylko przed koncertami (wyjątek zrobiłam jedynie dla ostatniego albumu, „Even the Devil doesn’t care”, którego słuchałam niedługo po premierze). Tym razem Torben zagrał razem z Helge Wiegandtem i zaprezentował „electronic set”, czyli zestaw czysto elektroniczny – bez gitary, bez perkusji – bez żywych instrumentów. Taki eksperyment. Jeśli mam być szczera… może mam słabą pamięć (ostatni raz widziałam Dioramę w 2008 roku), może zbyt mało znam i interesuję się twórczością zespołu, ale nie odczułam specjalnej różnicy. Nie poraził mnie ogrom elektroniki. Wiem, że część utworów została zmieniona na potrzeby setu, ale albo były to bardzo subtelne zmiany, albo znów kłania się moja nieznajomość muzyki Dioramy. Zdecydowanie inaczej zagrane zostało „Advance”. „Erase me” zyskało spokojne intro, jakieś drobne różnice dostrzegłam też w „Synthesize me”. I tyle. Ponadto Torben zaczął zapuszczać włosy, schudł i trochę się postarzał.
Ale i tak było fajnie. Na Dioramę chodzę chyba głównie po to, żeby popatrzeć, aczkolwiek muszę przyznać, że ten koncert wydał mi się najbardziej taneczny ze wszystkich trzech, jakie widziałam. Może to właśnie zasługa tego „electronic set”?
Warto wspomnieć jeszcze o supporcie, jeśli w ogóle można tak ich nazwać. Chodzi o słoweński Torul, który dał przed Dioramą całkiem długi występ. O ile ich cztery płyty wydały mi się tak eklektyczne, że trudno mi było wyrobić sobie zdanie o zespole, o tyle repertuar koncertowy został dobrany tak, że stanowił spójną całość. A może to dlatego, że dominował klimat ostatniej płyty, tegorocznej „The Measure”, która najbardziej ze wszystkich przypadła mi do gustu. W wersji live panowie prezentują się bardzo przyzwoicie, a wokal Jana Jenko, zwłaszcza w niskich rejestrach, brzmi wręcz nierzeczywiście (oglądając filmiki mam wręcz wrażenie, że to playback). Warto ich zapamiętać.